A tak na poważnie, pomimo wszystko bardzo mi było ciężko i smutno. Tym ciężej, że zbiegło się to z ostatnimi politycznymi wydarzeniami odnośnie in vitro i cudownego projektu ustawy. Na pewno wiecie, co mam na myśli, zapłodniona jedna komórka jajowa, podana do macicy nie później niż 72 godziny od zapłodnienia. I jak czytam wpis na FB "posła"/muzyka Kukiza, to włos mi się na głowie jeży. Że pani przyjdzie do kliniki, i wybierze sobie Murzynka lub Chińczyka. To cytat... Bo ten matoł i inni mu podobni nie potrafią sobie nawet wyobrazić, że nam nie chodzi o wybieranie dziecka, nam chodzi o to, żeby je w ogóle mieć. Bo nie mamy. Bo nie możemy. Bo jesteśmy chorzy. Nie przychodzimy do kliniki jak do sklepu, nie wybrzydzamy, to nie są nasze fanaberie. To są nasze, często nigdy nie spełnione, marzenia, pragnienia, to jest nasze cierpienie, żal, frustracja, depresja. A oni, przez jedno podniesienie ręki, bezdusznie, nieludzko decydują o naszym życiu i lekką ręką przekreślają szanse tysiąca par na bycie rodzicami.
I to wszystko, w obliczu mojej i męża małej tragedii, jest jeszcze bardziej straszne i obrzydliwe.
Mamy jeszcze dwa zarodki, ale wrócimy po nie za jakiś czas. Jak już nasze pierwsze dziecko będzie na tyle spokojne i pewne naszej miłości, że nie poczuje się w żaden sposób zagrożone. Jak już poczuje się u nas bezpieczne i kochane ponad życie. Wtedy wrócimy po nasze dwa bąble, może tym razem któryś z nich zdecyduje się zostać ze mną na dłużej. Jeśli nie, to pożegnamy je jak pozostałe dziewięć, z żalem i bólem, i wrócimy po rodzeństwo do Ośrodka Adopcyjnego.
Show must go on!
Inside my heart is breaking
My make-up may be flaking
But my smile still stays on.
Show must go on!