Rok temu o tej porze myślałam, że umieram. A było zupełnie odwrotnie. To wtedy narodziło się coś, czego nie potrafię ogarnąć rozumem. A i serce ma z tym niemały kłopot. Bo czy można kochać aż tak? Rok temu o tej porze narodziłam się jako matka dwóch synów. Jako matka biologiczna. Ten dzień już na zawsze będzie czymś więcej niż urodzinami Rudzika. Będzie też rocznicą czegoś tak silnego emocjonalnie, intensywnego, tak niesamowitego i majestatycznego, że już tydzień przed moje emocje były napięte jak struny. I płakałam co chwila.
W ten dzień wydałam na świat dziecko.
To nic, że poród nie był spełnieniem moich marzeń. To nic, że coś tę magię zaburzyło, zmieniając ją w procedurę medyczną. To nic, że bolało jak szlag przez prawie dobę. Dobę!
Ja i tak na zawsze zapamiętam moment, kiedy podali mi go policzka.
I mogłam w końcu pocałować moje dziecko.
Zapamiętam pierwszą myśl, wypowiedzianą głośno między szlochami: "Boże, jaki piękny". A przecież w tamtym momencie, taki prosto z brzucha, nie był piękny, chyba. Dla świata. Ale dla mnie był najpiękniejszy.
I już wtedy, mimo że zabrali go tylko do taty, czułam się tak, jakby razem z nim zabrali część mnie.
Moje życie weszło w inny wymiar.
Ten rok był dopełnieniem mojego macierzyństwa. Bez tego stresu, który towarzyszył mi przy Rysiu w pierwszym roku jego życia. Tu była tylko czułość, ufność i pewność, że to ja wiem, co jest dla mojego dziecka najlepsze. Nie mama, nie babcia, czy inni dobrze radzący. To moja intuicja, bezbłędne odczytywanie jego potrzeb sprawiły, że otaczał nas spokój. Miałam siłę trwać przy swoim. Na pytania, po co tyle noszę, po co usypiam przy piersi, po co biorę do łóżka, bez mrugnięcia okiem odpowiadałam "Bo on tego potrzebuje, a ja tego chcę". O dziwo, to kończyło wszelkie dyskusje. A Rudzik...oddawał mi swój spokój. Uspokajał się gdy tylko dotknął moich włosów, a mnie zalewała fala szczęścia.
To był rok tulenia się w chustach, karmienia piersią, odkrywania tego małego człowieka. Piękny rok❤️
Znajoma zapytała mnie, czy wyobrażam sobie jeszcze moje stare życie bez dzieci. Pewnie że tak. I śmiem twierdzić, że było naprawdę zajebiste, mimo bólu niepłodności. To było życie, w którym było dużo przeczytanych książek, czasem kolacje z mężem, wino wieczorami. Robienie siku bez publiczności. Wyjścia z domu z torebką mieszczącą zaledwie portfel i telefon, a nie dwa bidony, ciuchy na zmianę, mokre chusteczki, patyk udający pistolet, kilka kamieni i kasztanów oraz piszczącą żyrafę. Wakacje, podczas których mogłam leżeć do góry brzuchem i robić nic. I sen. Dużo więcej snu. No miało to swój urok.
Ale to teraz czuję, że żyję naprawdę.
Teraz mam wszystko.